Regina Carter w Fabryce Trzciny
Nigdy nie byłem zwolennikiem koncertów. Hałas, duchota, młodzież w stanie spożycia. Z tymi kojarzył mi się to zjawisko. W zasadzie byłem na dwóch występach na żywo. Przez przypadek na Lady Punk i całkowicie świadomie na Fun Lovin' Criminals. Dawne czasy w każdym bądź razie ale miło wspominam. Nie mniej jednak nie przekonały mnie one do częstszego słuchania muzyki na żywo. Jakiś czas temu moje horyzonty muzyczne powiększyły się dość drastycznie poprzez otarcie się o *akhem* audiofilstwo. Pojawił się, dotąd pozostający z dala ode mnie, jazz dlatego gdy zoabczyłem, iż w tytułowej Fabryce ma zagrać Regina Carter postanowiłem pójść. Powody dwa: najlepsza ponoć jazzowa skrzypaczka i możliwość posłuchania muzyki na żywo co dało by mi możliwość zweryfikowania czy moje DT880 brzmią naturalnie i tak jak brzmieć powinny ;-)W końcu po ponad miesiącu oczekiwań pojawiłem się w Trzcinie, która zresztą okazała się bardzo zacnym przybytkiem. Dodatkowo miło byłem połechtany gdyż okazało się, że bilety, które kupiłem uprawniały mnie i Dorotkę do zajęcia miejsc na krzesełkach z luksusowym napisem "VIP". Usiedliśmy zatem w rzędzie 5 (o ile mnie pamięć nie zawodzi) w przyjemnej salce, która mogła stwarzać nawet pozory kameralności i tocząc dyskusję na tematy wszelakie oczekiwaliśmy gwiazdy z jej kwartetem. Gwiazdy jak wiadomo wychodzą powoli ale warto było się trochę po niecierpliwić. Przepiękny koncert, przepięknie zagrany i dobrze nagłośniony. Chylę czoła przed panią Carter i jej kunsztowi. Reszta zespołu w składzie: Matthiew Parrish (bass), Darryl Harper (klarnet), Xavier Davis (pianino) i Alvarest Garnett (perkusja) równie wyborni. Zwłaszcza ten ostatni, który żywiołową i emocjonalną grą na perkusji przykuwał mój wzrok. Ciekawym doświadczeniem było też słuchanie dialogu między klarnetem a skrzypcami. Z jednej strony te instrumenty potrafią świetnie zlać się w jeden z drugiej zagrać osobno z charyzmą i szacunkiem do siebie. Sam repertuar zróżnicowany. Od swingujących kawałków do melancholijnych, nastrojowych świetnie przeplatających się miedzy sobą. Z jednej strony bujających, aż by się chciało wstać i dać wyraz temu uczuciu a z drugiej porywających do refleksji, skupienia. Czego bym nie napisał jedno jest pewne: było to moje pierwsze spotkanie z Reginą Carter ale na pewno nie ostatnie. Tak samo jak na pewno nie ostatnim będzie obcowanie z muzyką na żywo :)
Muzyka: Joe Hisaishi "Babylon no ok"