Tak to chyba jakoś bywa pokrętnie w życiu, że przychodzą momenty, w których zweryfikować trzeba wcześniejsze poglądy. Od dawien dawna uważałem, że taka konsola to mi na nic nie potrzebna, iPhone to snobistyczny gadżet a laptop to już w ogóle na mnie. I co? Konsolę kupiłem bo nie chciałem wydawać kolejnego tysiąca na grafikę. iPhone'a kupiłem z ciekawości i aktualnie uważam, że to naprawdę fajny sprzęt (drogi to fakt ale fajny) a od początku tygodnia rozprawiłem się z opinią na temat laptopów. Tak, tak. Od poniedziałku mogę sobie siedzieć na łóżku i klepać różne rzeczy (co czynię w tej chwili). I kurcze... wygodne to jest bardzo. Nie wiem... może to już objaw starości i pozostaje mi tylko fotel bujany dokupić.
No dobrze, bo ja tu jakieś filozoficzne smuty walę a pewnie ciekawiście co kupiłem. No cóż... klątwa nadgryzionego jabłka wymalowanego na moim telefonie podziałała na mnie i teraz piszę te słowa klepiąc w klawiaturę MacBooka. Nowego, aluminiowego modelu, którego dumne zdjęcie jest na początku tego wpisu. I wcale nie było to jakieś widzimisię (chociaż ta kasa... ojoj) ale wybór świadomy, poparty wgłębianiem się zarówno w teorię jak i praktykę (taaa... widzę jak z politowaniem kiwacie głowami). Tak czy siak Mac zagościł na moich kolanach i jak na razie współpraca układa się dobrze. Chyba się polubiliśmy. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że w pewnym sensie zatoczyłem małe koło gdyż dawno dawno temu korzystałem namiętnie z Linuxa, którego porzuciłem na rzecz Windows (ach te gry, ale na system nie narzekałem za mocno) a teraz Mac OS, który coś z *nix'ów w sobie ma...